Temat tego wywiadu narodził się w mojej rozmowie z Dariuszem Rodewaldem – oleskim mistrzem Rajdu Dakar. Proszę opowiedzieć o Waszej znajomości i spotkaniu.
To było niesamowite. Od młodości interesowałem się rajdami samochodowymi, śledząc na bieżąco poczynania naszych lokalnych zawodników. Kiedy Rajd Dakar po raz czwarty zawitał do Boliwii, jego trasa została wyznaczona przez miasto La Paz, najbliższe parafii, w której wtedy pracowałem. Pomyślałem sobie, że taka okazja już się nie powtórzy, więc zacząłem szukać kontaktów, aby zdobyć wejściówki na plac zamknięty, gdzie zawodnicy nocowali. Udało się to przez innego księdza z Polski, który dostał je od Rafała Sonika, uczestnika rajdu. Udaliśmy się tam większą grupą znajomych Polaków i zostaliśmy bardzo mile przyjęci przez ekipę Poland National Team. Mieliśmy możliwość porozmawiania z Rafałem Sonikiem i Kamilem Wiśniewskim, a także zobaczyć od środka, jak wygląda serwis Rajdu Dakar.
Po wszystkim mówię do znajomych, że chciałbym jeszcze zrobić sobie zdjęcie z moim krajanem, który jest mechanikiem w holenderskiej ekipie. Podchodzę pod płotek, wywołując tym samym zdziwienie tam pracujących. Pojawia się ktoś z obsługi i proszę go po angielsku o zdjęcie z Darkiem Rodewaldem. Mówi, żebym chwilę zaczekał, po czym podchodzi jeszcze bardziej zdziwiony Darek. Przedstawiłem się i poprosiłem o wspólne zdjęcie oraz autograf. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, opowiedziałem mu, co robię i skąd się tam wziąłem. Wymieniliśmy się kontaktami i nasz mistrz wrócił do pracy. I ten świetny kontakt mamy do dzisiaj.
Pochodzi Ojciec z Popielowa koło Opola, ale Ojca rodzina ma także „oleskie” korzenie.
Moja mama pochodzi z Olesna, urodziła się tam i pierwsze lata życia spędziła w tym mieście. Mamy rodzinę w Wysokiej i przy każdej okazji odwiedzamy ich. Przy okazji gorąco ich pozdrawiam. Za każdym razem, kiedy jedziemy przez Olesno, to moja mama pokazuje dom, w którym mieszkała. A z ciekawostek związanych z Olesnem, to korzystając z okazji pozdrawiam także panią Gertrudę Ligendzę, która uszyła mi sutannę.
Proszę opowiedzieć o swoim postulacie, nowicjacie i seminarium, święceniach kapłańskich, a także skąd wziął się pomysł na posługę w Boliwii?
Do Seminarium Księży Werbistów trafiłem przez ojca Henryka Kałużę, który przyjeżdżał na rekolekcje do mojej rodzinnej parafii, gdzie byłem ministrantem. Kiedyś zaprosił nas na rekolekcje dla chłopców, jak się później okazało „powołaniowe”. I tak już zostałem.
Po czasie mogę o tym mówić w formie żartu, jednak podjęcie takiej decyzji nie było łatwe. Chciałem mieć żonę, dzieci, dom i pracę, jak każdy mój rówieśnik na Śląsku, ale odkryłem, że Pan Bóg ma swoje plany, więc zaryzykowałem.
Postulat trwał sześć tygodni w Nysie, gdzie naszym Mistrzem był ojciec Tomasz, który wcześniej pracował w Boliwii – cały czas o niej opowiadał i bardzo mnie ten temat zainteresował. Następnie spędziłem rok w Nowicjacie w Chludowie pod Poznaniem, stamtąd trafiłem do Seminarium w Pieniężnie, gdzie ósmego maja 2011 roku przyjąłem święcenia kapłańskie, a w lipcu trafiłem już do Boliwii.
Przy okazji nadmienię, że poznałem też Werbistów z Olesna: Waldemara Kussa, ojca Joachima Zoka i siostrę Dolores Zok. Tak więc Olesno ma bardzo silne korzenie misyjne.
Skąd wybór akurat drogi misyjnej?
Sam się nad tym zastanawiam, bo w ogóle tego nie planowałem. Zawsze słabo szła mi nauka języków obcych, nie planowałem wyjechać na emigrację. Jednak Pan Bóg ma swoje sposoby na przekonywanie do swoich pomysłów. W moim przypadku mu się udało. I jestem Bogu za to bardzo wdzięczny.
Wyjazdowi do Boliwii towarzyszył bardziej strach, czy ciekawość? Jak wyglądały przygotowania do niego?
Strasznie bałem się wylotu, bo ani nie znałem języka, ani wcześniej nie leciałem samolotem, jednak starałem się tego nie pokazywać.
Przed wyjazdem przyjąłem mnóstwo różnych szczepionek, a w seminarium mieliśmy zajęcia z medycyny tropikalnej. To miało mnie raczej uspokoić niż przygotować, bo przecież wybierałem się w nieznane, okraszone opowieściami innych osób. Dostałem wiadomość z Boliwii, kiedy zaczynam kurs języka hiszpańskiego i bilet do ręki. Spakowałem to, co wydawało mi się najbardziej potrzebne i ruszyłem na misje.
Jak wygląda moment przylotu do kraju misyjnego – pod czyją opiekę trafia się tam na początku?
Miałem to szczęście, że w La Paz odebrał mnie Polak, ojciec Tomek, którego poznałem w seminarium – gdy on kończył, to ja akurat zaczynałem. Na lotnisku dał mi tabletki „Sorojchi Pills” i mówi, że to na wysokość, bo wylądowałem na czterech tysiącach metrów nad poziomem morza. Po niespełna godzinie dotarliśmy na jego parafię. Mój pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Wchodząc z walizką musiałem zatrzymać się w połowie schodów, bo zaczęło kołować mi się w głowie, a serce waliło jak szalone. Na co usłyszałem, że to normalne i przyzwyczaję się. Po trzech dniach zacząłem już kurs języka w Cochabamba.
Co początkowo najbardziej zaskoczyło, zszokowało w tym kraju? Mieszkają tam ludzie religijni?
Dosłownie wszystko! Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż w Polsce: ludzie, ulice, domy. Nie mogąc się jeszcze z nikim porozumiewać, po prostu tę inność chłonąłem jak gąbka.
W niedziele chodziłem na msze święte do parafii, gdzie powoli poznawałem ich zwyczaje i religijność. Dopiero po kilku latach zacząłem rozumieć, dlaczego noszą różaniec zawieszony na szyi jak naszyjnik, dlaczego obklejają samochody i busy wizerunkiem Pana Jezusa i Matki Boskiej, dlaczego składają ofiary dla Pachamamy.
Podejrzewam, że to czas wielu przygód – zabawnych, wzruszających, niebezpiecznych. Proszę podzielić się nimi z Czytelnikami „Gazety Oleskiej”? Czytałem choćby o przygodzie z wizą, o pierwszej wizycie u fryzjera, zasadzie kupowania benzyny…
Na początku popełniłem zasadniczy błąd – chciałem robić wszystko po polsku. Ze szkoły wysłano nas do biura wizowego, gdzie policjant za starym biurkiem, siedzący na plastikowym krześle ogrodowym z wyłamaną jedną nogą i zastąpioną trzema cegłami, mówił coś do mnie po hiszpańsku, a ja nic z tego nie zrozumiałem. Kolejnego dnia musiałem wstać o czwartej rano, żeby ustawić się w kolejce. Po wielu takich próbach w końcu udało się, dzięki zaangażowaniu wielu dobrych ludzi.
Czując się trochę pewniej postanowiłem wybrać się do fryzjera. Na lekcji języka nauczycielka pomogła mi przygotować się i na kartce napisałem, co mam fryzjerce powiedzieć. Kiedy fryzjerka zapytała inaczej niż w formułce wyuczonej na pamięć, to nie mogłem już nic więcej z siebie wykrztusić. Sięgnąłem do kieszeni po ściągę i jej przeczytałem to, co miałem powiedzieć. Wszyscy tam śmiali się do łez.
W Boliwii benzyna jest towarem reglamentowanym, gdyż jest używana także jako jeden z półproduktów do produkcji kokainy. A że inni sprzedawali ją spod lady za dwukrotnie wyższą cenę, to nie mogłem się z tym pogodzić. Kupiłem beczki, jadę na stację benzynową i proszę obsługę o zatankowanie także do nich. Usłyszałem, że tankują tylko do baku w samochodzie i nie sprzedają do beczek. Poprosiłem więc do pełna i odjechałem. Na poboczu wężykiem spuściłem benzynę z baku do beczki i znowu podjeżdżam pod dystrybutor. Poprosiłem do pełna, po czym pan z obsługi popatrzył się na mnie dziwnie, rzucił okiem na pakę w pickup’ie i dziwnie się uśmiechnął. Po chwili pyta: kto ty w ogóle jesteś? Kiedy mu powiedziałem, że jestem proboszczem z sąsiedniej parafii, to powiedział mi, żebym załatwił specjalne pozwolenie, to sprzeda mi normalnie. Takie historie mógłbym opowiadać godzinami.
Jak wygląda tam udzielanie sakramentów, obchodzenie świąt? Przeczytałem, że co sobotę udziela się tam dużej liczby ślubów.
Religijność w Boliwii jest bardziej namacalna: ludzie chcą ją poczuć zmysłami. Ale czują też respekt przed tym, co niewidzialne i boskie, bo zdają sobie sprawę z rzeczywistości nadprzyrodzonej. Dlatego też tak ważną rolę odgrywa pośrednik-kapłan między tym co boskie, a tym co ludzkie.
Prawie wszyscy korzystają z usług szarlatanów, których nazywa się Yatiri. To oni mogą przewidzieć przyszłość, pomóc rozwiązać problem, złożyć ofiarę za kogoś, kto nie chce za bardzo naprzykrzać się bóstwu. Tak to wygląda w świecie ich tradycyjnych wierzeń, co siłą rzeczy przenoszą na grunt katolicki. Stąd na mszę świętą przychodzą tylko, gdy mają taką potrzebę, kiedy jest odpust zwany fiestą; zmarł ktoś z bliskich; trzeba ochrzcić dziecko, bo płacze lub choruje; trzeba uregulować sprawy rodzinne, gdy żyje się bez ślubu. W innych wypadkach uważają, że nie ma co za bardzo spoufalać się z Bogiem, bo szatan się obrazi – lepiej być gdzieś pośrodku między niebem a piekłem, co wynika z ich wizji kosmologicznej. Stąd też ogromne pole do działania dla misjonarzy, którzy uczą relacji osobowej z Bogiem.
Co do tej pory udało się zrealizować Ojcu w Boliwii?
Trudno jest odpowiedzieć na tak postawione pytanie, bo w głowie mam mnóstwo różnych doświadczeń. Podzielę się tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci: Uśmiech dzieci z przedszkola, które prowadziłem. Kręte drogi jak nasze życie, kiedy jeździłem z katechezą po wioskach. Wizyty w domach, kiedy odwiedzałem chorych, często żyjących w skrajnej biedzie. Godziny rozmów na polu, kiedy wspólnie z tamtejszymi ludźmi zbierałem liście koki. Te i wiele różnych momentów składają się na wspaniały witraż życia misyjnego.
„Wspólnie z nimi zbierałem liście koki…” Brzmi to bardzo intrygująco… Proszę o rozwinięcie tej opowieści.
No tak, dla nas brzmi to bardzo egzotycznie. W Boliwii uprawa liści koki jest legalna, bo jest to roślina uwarunkowana kulturowo. Indianie na co dzień żują liście koki, co pomaga im egzystować na Altiplano, gdzie jest dużo niższe ciśnienie powietrza i mniej tlenu. Koka pomaga im w podobny sposób, jak nam poranna kawa. Oczywiście ze wszystkim można przesadzić, czego skutki są opłakane. Ale kiedy patrzymy na liście koki stereotypowo, to łatwo o uproszczenie, że koka to kokaina. Jednak zaledwie jedna setna małego listka to czysta kokaina i na jeden gram ekstraktu potrzeba dwieście kilogramów liści. Jasne, są ludzie którzy zajmują się tym nielegalnie. Nikt jednak nie myśli o tym, kiedy jemy przepyszny kołocz śląski z posypką, wiedząc, że z makiem można postąpić w podobny sposób.
Jakie zadania postawił sobie Ojciec na najbliższy misyjny czas?
Jest takie powiedzenie, że człowiek myśli, a Pan Bóg kreśli. Jadąc do Boliwii miałem przekonanie, że zostanę tam już do końca. Jednak ze względów zdrowotnych dwa lata temu musiałem zamienić Boliwię na Hiszpanię. To była też okazja do tego, aby uświadomić sobie, jak mało od nas zależy, a jak wielki w tym wszystkim jest Pan Bóg. Staram się te jego pomysły odczytywać na co dzień, bez dalekosiężnego planowania.
Proszę opowiedzieć, czym Ojciec zajmuje się w Hiszpanii i gdzie dokładnie przebywa?
Pracuję na hiszpańskiej parafii Nuestra Señora de Altagracia w Madrycie jako proboszcz. Duszpasterstwo w Hiszpanii jest całkowicie inne od tego, jakie znamy z Polski, choć z założenia polega na tym samym, więc sprawuję sakramenty, prowadzę biuro parafialne i Caritas, prowadzę katechezę przygotowującą dzieci do pierwszej Komunii Świętej, zajmuję się administracją. Ale przede wszystkim staram się być dla ludzi – i na tę bliskość stawiam akcent.
Czy już teraz, mieszkając w Hiszpanii, ma ojciec kontakt z ludźmi poznanymi w Boliwii?
Tylko z kilkoma osobami. Nie jest łatwo o bezinteresowną przyjaźń z Indianami, więc to grono jest mocno zawężone.
Jakie kraje miał jeszcze Ojciec okazję odwiedzić?
Może to zabrzmi dziwnie, ale nie miałem czasu na zwiedzanie. W czasie całego mojego pobytu w Boliwii, dzięki odwiedzinom z Polski, mogłem zobaczyć najpiękniejsze miejsca tego kraju. Byłem jeszcze w Kolumbii na kursie formacyjnym i przy okazji skorzystałem, żeby poznać nowe miejsce.
Zapytam jeszcze o ulubioną potrawę boliwijską.
Jest ich kilka: Api y pastel – napój z kukurydzy i pączek z serem w środku; cuñapé – bułeczki z juki; sopa de maní – zupa z orzeszków ziemnych. Polecam!
Czy Boliwia to kraj, który warto zobaczyć?
Jak najbardziej! Boliwia jest niesamowicie zróżnicowana, ponieważ rozciąga się od terenów wysokogórskich – od płaskowyżu Altiplano położonego na czterech tysiącach metrów nad poziomem morza ze słynnym jeziorem Titicaca aż po lasy tropikalne z malowniczymi rozlewiskami rzek.
Proszę jeszcze o pozdrowienie naszych Czytelników w boliwijskim języku.
¡JIKISIÑKAMA! Do następnego spotkania!
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Martin Huć
Zdjęcia archiwum prywatne